Młodzi tego nie wiedzą
Z Kazimierzem Duckim, właścicielem firmy Międzynarodowy Transport Drogowy Kazimierz Ducki w Ostrowi Mazowieckiej rozmawia Jacek Dobkowski.
Jacek Dobkowski: – Dochodził pan do transportu długą drogą, nie został pan od razu przewoźnikiem.
Kazimierz Ducki: – Skończyłem szkołę zawodową jako spawacz, a później technikum samochodowe. Zrobiłem uprawnienia na dźwigi, na koparki, na ładowarki. Za młodych lat pracowałem na koparce przy budowie Trasy Łazienkowskiej w Warszawie, Huty Katowice, rafinerii w Gdańsku, Portu Północnego w Gdańsku. Pamiętam na przykład opuszczanie zbiorników, pracę której nie można było przerwać, więc trwała dzień i noc. To były ciągłe delegacje, w międzyczasie ożeniłem się, założyłem rodzinę i żona chciała, żebym pracował gdzieś bliżej domu.
JD: – Wrócił pan do Ostrowi?
KD: – Tak, dojeżdżałem do Wyszkowa, pracowałem w przedsiębiorstwie Hydrobudowa 6. No i w pewnym momencie moja żona, która pracowała w rejonie dróg publicznych powiedziała, że przychodzi do nich nowa koparka. Oczywiście skorzystałem z tej propozycji, była to koparka KM-601 na Starze 6x6. Po stanie wojennym żona zaczęła tak przebąkiwać „może byśmy coś swojego zaczęli?”. Mój prywatny biznes rozpoczął się od maszynki do waty cukrowej. Pracując cały czas na koparce, jeździłem w soboty, w niedziele po osiedlach, pod kościoły z tą watą. To był najlepszy biznes, jaki w życiu miałem, po przerobieniu pięciu kilo cukru, zarabiałem na wacie pensję dyrektorską! Wtedy słodyczy brakowało, były w sklepach na kartki. Potem prowadziłem bar jako ajent pod PSS Społem, kanapki, kawa, herbata, bigos, pączki. Zająłem się gotowaniem, zresztą uwielbiam to zajęcie. Następnie był drugi bar.
JD: – Wiem, że wyjechał pan do Niemiec zachodnich, ale tylko na pół roku.
KD: – Robiłem w zasadzie to co w Polsce, ciężarówka i koparka. Zarobiłem prawie 12 tysięcy marek, to duże pieniądze na tamte czasy. Zainwestowałem je w bary – jeździłem po zaopatrzenie do Białegostoku, Warszawy, Łodzi – następnie w stolarnię w Legionowie, którą po pewnym czasie przeniosłem do Ostrowi. W barach zaczęły obroty spadać, w sklepach już było więcej żywności, więc je sprzedaliśmy. Jednak zacząłem mieć problemy z nosem, pył, drewno, lakiery, to mnie dusiło. Najgorsze było lakierowanie, do dzisiaj nie mogę znieść tego zapachu. Musiałem poszukać czegoś innego, patrzę, jeden kolega kupił Liaza nowego, drugi kupił.
JD: – Postanowił pan pójść w ich ślady?
KD: – Jest rok 1989, znajomy z Warszawy, który pracował w biurowcu Intraco, załatwił kupno takiej ciężarówki. Podałem mu wszystkie dane i nie upłynął miesiąc, jak przyszła faktura na 25 milionów, za nowego Liaza. Gotówkę mieliśmy w domu. Jak żeśmy zaszli z reklamówką pieniędzy, to pocztę zamknęli, żeby spokojnie przeliczyć. Pojechałem odebrać tego skrzyniowego Liaza w Tychach. Zajeżdżam, pokazuję, faktura opłacona, przelew, wszystko, a kobieta mi mówi, że Liaz podrożał do 50 milionów! Mogłem zapłacić w ciągu miesiąca, albo oddawali te 25 milionów. Usiadłem z wrażenia. Dzwonię do żony, ona mówi „zabieraj pieniądze i wracaj do domu”. Wyszedłem z biurowca i wtedy ktoś poradził, że skoro dają na termin, to mam brać auto, bo niedługo może kosztować 100 milionów. Jak to usłyszałem, to biegnę co drugi schodek, „biorę”. A z resztą zapłaty nie było problemu. Zrobiłem schody, zrobiłem boazerię, meble kuchenne i wziąłem 25 milionów. Ceny i w stolarce szły do góry, zwariowane czasy.
JD: – Co pan tym Liazem woził?
KD: – Jeździłem do Rucianego-Nidy po drewno, mogłem wziąć więcej towaru do stolarni. W lutym 90 roku, w Warszawie spotkałem znajomego, byłego kierownika budowy. Akurat był kierownikiem spedycji w Wołominie, brakowało im ciężarówek. Zgadaliśmy się, że mam skrzyniowego Liaza, ale oni potrzebowali zestawu z przyczepą. Więc zaraz w niedzielę, na giełdzie, na Bemowie kupiłem nową przyczepę Sanok za 50 milionów. Kilka miesięcy wcześniej tyle kosztował Liaz i to po podwyżce. Powiem jeszcze panu ciekawostkę, że mój sąsiad płacił dwa miesiące wcześniej za Liaza już 215 milionów. Gdybym zrezygnował z Liaza za 50 milionów, nigdy bym w transporcie nie był. Wtedy właśnie uruchomiłem firmę transportową.
JD: – Transport międzynarodowy?
KD: – Oczywiście. Zatrudniłem kierowcę, woziliśmy elektronikę z Austrii, z Niemiec do Polski. Tak, pod tymi plandekami, ryzyko było straszne. Z Polski wywoziliśmy meble. Następnie wydzierżawiłem kolejne auta, z Waryńskiego w Ostrowi. Były to nowe Jelcze, dwa z naczepami, jeden z przyczepą. Ponieważ pojawiły się kłopoty z przedłużeniem wypożyczenia, pojechałem z kolegą do Belgii, kupiłem nowe Volvo z naczepą. I tak się to zaczęło rozkręcać.
JD: – Młodsi wiekiem przewoźnicy zaczynali działalność w zupełnie innych realiach, takich wspomnień nie mają. Działa pan od lat między innymi w Zrzeszeniu Międzynarodowych Przewoźników Drogowych. Jaka może być rola zrzeszenia w obecnych czasach?
KD: – Można długo mówić, podam może jeden, namacalny przykład, Brexit. ZMPD wyszło przewoźnikom naprzeciw, udziela zabezpieczeń celnych na przewóz towarów na kierunku brytyjskim. Mało tego, kierowca po załadunku przesyła mailem dokumenty celne i CMR do ZMPD, jak zajeżdża na przykład do Dover, dostaje już wcześniej na telefon numer odprawy celnej.
JD: – W środowisku przewoźników jest pan znany również ze swojej myśliwskiej pasji. W pańskim domu, gdzie rozmawiamy, wisi mnóstwo trofeów.
KD: – Poluję od 2000 roku, tak jak inni myśliwi staram się selekcjonować zwierzynę, to co jest słabe i nie rokujące rozwoju. Mamy plany łowieckie i musimy je wykonać. W myślistwie ważne są trzy rzeczy: koleżeństwo, pasja i odpowiedzialność. Ale mam jeszcze inne hobby, należę do Bractwa Kurkowego Łomżyńsko-Brokowsko-Ostrowskiego, herb Jasieńczyk mam po kądzieli. Staram się także, w miarę możliwości, wspomagać różne organizacje. Uważam, że człowiek jest tyle wart, ile może pomóc drugiemu.
JD: – Dziękuję za rozmowę.
T&M 2/2021
Tekst: Jacek Dobkowski